Wojciech Biedrzycki | 02.1975 |
DziameraOjciec Faleńczak wyleguje się na piecu i zieje mocnym zapachem eteru. Wczesnym styczniowym popołudniem wychodzisz przed chatę i przypinasz narty. Dziamera majaczy we mgle. Gałęzie sosen i świerków zwisają pod ciężarem szadzi. Śnieg przylepia się pod płozami nart, jedynie Jędrzej cicho sunie na swoich „plastikach” i na razie jeszcze nie przeklina. Jeszcze parę zakosów na podszczytowej polance i stanęliście na szczycie Dziamery. Zmierzcha się, mgła przysłania to, co miałoby być widokami. Jędrzej odkrywa ślady wilka. Nie jesteście obaj tym zaskoczeni, gdyż tutaj nie należą takie ślady do rzadkości. Jakiś czas idziecie śladem wilka, przedzieracie się przez ośnieżone i oszronione zarośla. Po chwili staje się już prawie ciemno. Jędrzej ma już na dobre zaszronione wąsy, kątem oka widzisz kryształki lodu także i na swoich. Szusujesz leśną, stromą dróżką, która szybko zamienia się w wąską ścieżynkę poprzegradzaną zwisającymi, ciężkimi od śniegu chojarami. Przez rzadkie przerwy pomiędzy drzewami migotają pierwsze gwiazdy. Zatrzymujecie się. Jędrzej jest milczący i w skupieniu chrupie suchary pochodzące z niewielkiej paczuszki wojskowego suchego prowiantu. – Późno już. Jędrzej jest podejrzanie małomówny. Holwegi, ścieżki i chojary nareszcie się kończą. Wypływasz na ciemno-granatowo-siwe polany, poprzecinane gdzieniegdzie paryjkami. Jędrzej klnie właśnie w jednej takiej. Skrzypiąca mrozem wiejska droga. Zdekompletowany mostek, za nim chałupa z jednym oświetlonym oknem. Z nartami na ramieniu forsujecie jar potoczku. – Panie, którędy do Faleńczaka? Rozumiesz, dlaczego Jędrzej przemówił. Jesteście przecież po drugiej stronie Dziamery. Od Faleńczka dzieli was dobre dwie godziny nartowania. Noc. Jędrzej sunie na swoich żylastych nogach. Milczy i coraz szybciej sunie. Zagłębiacie się w las. Czarno, niebo bez gwiazd. Podświadomie wyczuwasz bliskość Mareszki. Raczej się nie odzywasz, gdyż Jędrzej stał się nieufny w stosunku do twoich umiejętności przewodnickich. Dłuższy czas kluczycie po lesie, wreszcie zjazd na czarno-siwe polany poprzecinane paryjkami. Klniesz właśnie w jednej takiej. Skrzypiąca mrozem droga wiejska. Mostek – zdekompletowany! Za nim chałupa bez świateł. Jędrzej wali nartami o ziemię, które właśnie był przyjął w położenie na ramię, by łatwiej sforsować potoczek. – O dupę rozbić! A na mnie tam przecież czeka kobieta! Teraz dopiero zaczynasz sobie zdawać sprawę, że Jędrzeja naszła posępność z powodu Jane – dziewczyny towarzyszącej Duddy'emu. Trzask nart rzuconych z rozmachem na ziemię, tupanie i ludzkie głosy zainteresowały psa, który zaczął neurotycznie ujadać. Błyska światełko w oknie, teraz jesteś przekonany, że jest to ta sama chałupa, przed którą zatrzymaliście się przed dwoma godzinami. Gospodarz zaprasza do tchnącej zaduchem izby. Gospodyni robi miejsce na lawie, przygotowuje derkę i rozdmuchuje resztki żaru pod kuchnia. Otwierasz konserwę „tyrolską”, którą bez słowa podaje ci Jędrzej. Wydaje ci się, że zdrzemnąłeś się z otwartą konserwą w ręce. Jędrzej wtulony w kąt śpi w jednym bucie. Szturchasz go, dzielicie się zimną konserwą, chrupiecie ostatniego suchara. – O dupę roz... Upada drugi but i kładziecie się na ławie pod jedną derką. Gospodarze chrapią na przemian. Jędrzej też. W półśnie widzisz scenę z piwem. Anzelmo pogania konia, który i tak szparko ciągnie sanie. Niesie się pieśń Buło lito, buło lito, a teper zyma, bułaś meni pryhodońka, a teper nema ... Pochodnie skwierczą, pada drobny śnieżek. Koń wolno ciągnie pod górę. Na beczce z piwem siedzi okrakiem Sławomir, przypominający trochę okutanego w zimowe szaty Bachusa. Pieśń nie słabnie, gdyż śpiewający pokrzepili się u sklepowej kilkoma kwartami piwa przed załadowaniem beczki na sanie. Ciągle jeszcze w półśnie widzisz siebie z kuflem w ręku przy długim stole z desek. Piwna pipa skrzypi swą bezustanną pieśń. W głowie szumi, dookoła różne głosy, Ewa. Chłodna szarość świtu wyrywa cię z drzemki. Jędrzej już sznuruje buty. Za chwilę suniecie miarowo pod górę. Po prawej rozróżniasz Mareszkę. Jędrzej przemówił. Sapiąc z wysiłku opowiada o ciekawości, która spowodowała, że umówił się właśnie na tę noc z Jane. Podejrzewa, że ty to wszystko podejrzewałeś i w swoich podejrzeniach wyciągnąłeś go na popołudniową wyprawę na Dziamerę. Nie podejrzewa, że po prostu się zgubiłeś. Jeszcze ciągle wierzy ci jako przewodnikowi. Zjeżdżacie. Widać już pierwsze chałupy. Długimi zamachami kijów przyspieszacie ślizg przez sad Mikołaja. W oknie błyska migotliwy płomień świecy. Jane jeszcze czeka ... Idziesz do Faleńczaka otrzepując buty ze śniegu. Znowu trzeba będzie dać zastrzyk koniowi. Cała rodzina miała łzy w oczach, gdy okazało się, ze koń gorączkuje. Teodor zwoził drzewo z lasu, koń naciągnął ścięgno, kuleje, a teraz ta gorączka ... Przyjechał saniami weterynarz, zbadał konia, zostawił zastrzyki i strzykawkę z końską igłą. Nikt nie ma sumienia wbić tych zastrzyków koniowi w szyję. Zbliżasz się ze strzykawką do konia. Pieszczotliwie poklepujesz go po zadzie. Czujesz, jak pod ręką przelatuje delikatna skóra w nerwowym drżeniu. Poprawiasz derkę na grzbiecie rozgorączkowanego zwierzęcia. Patrzy na ciebie aksamitnie brązowymi oczami, w spojrzeniu wyczuwasz błaganie. Błyskawicznym ruchem wbijasz igłę w nasadę szyi, pod skórą przeleciało lekkie drżenie. Wstrzykujesz zawartość strzykawki i ostrożnie wyciągasz igłę, koń po ludzku odetchnął. Delikatnie gładzisz go po chrapach, dziękuje ci wzrokiem. Ojciec Faleńczak zieje mocnym zapachem eteru i przyjaźnie odzywa się do ciebie z pieca. Faleńczkowa chowa do kredensu flaszeczkę z „kropką”.
|
Wojciech Biedrzycki | 02.1975 |