Bogusław Stańczewski | 04.2000 |
Parâng (zima 2000)Pociąg zatrzymuje się. Piotr woła do nas - wysiadać, to już Petroşani! - a więc pierwszy etap naszej eskapady w Karpaty Południowe mamy za sobą. Przyjechaliśmy tu w zespole sześcioosobowym, po prawie dobie podróży, najpierw międzynarodowym pociągiem relacji Warszawa-Bukareszt, a potem, po przesiadce w Simerii, pociągiem lokalnym. Przez Słowację, Węgry, po rutynowych kontrolach na granicach, właściwie bez żadnych przygód znaleźliśmy się na terenie Rumunii. Jedyną atrakcją podróży było poszukiwanie ogrzewanego wagonu z oświetleniem w tym międzynarodowym pociągu. Prawie pusty pociąg umożliwił nam podróż w znośnych warunkach, po dwie osoby w przedziale. Zespół nasz tworzą: Piotr z Olsztyna - szef, organizator i przewodnik w góry Parâng, które penetrował już niejednokrotnie latem, Andrzej z Warszawy - doświadczony uczestnik wypraw w Karpaty Wschodnie, Robert - najmłodszy z nas, znany z poprzednich wypraw jako świetny kucharz, Jasiu z Radomia - poznałem na poprzedniej wyprawie w góry Suhard, sympatyczny i uczynny kolega, który co dopiero wrócił z Szanghaju, Gosia z Londynu - nasza jedynaczka, która wybrała góry Rumunii zamiast urlopu w Polsce, i ja - najstarszy dziadek (dosłownie), też mający na sumieniu trochę eskapad w Karpaty Wschodnie - a więc towarzystwo w pełni dobrane. Z Petroşani jedziemy za dewizy tutejszym busem w kierunku gór drogą w fantastycznym wąwozie o niezliczonej ilości zakrętów. Po jednej stronie drogi szumi groźnie górski potok, po drugiej wiszą nam nad głową skały i lodospady - to już początek gór i naszej karpackiej przygody. Zza zakrętu wyłania się domek, wita nas czarny piesek. Żegnamy miłego kierowcę. Jesteśmy na początku doliny, którą będziemy przez parę godzin dźwigać nasze plecaki do bazy. Nie są lekkie, bo wszystko, co jest potrzebne do przeżycia dwunastu górskich dni, znajduje się w środku. Szur, szur - trą foki na nartach o śnieg, a my posuwany się wolno doliną coraz wyżej i wyżej. Mój plecak ciągnie mnie w dół, pomimo że pomny przestróg Piotrka - Boguś, tylko żadnych słoiczków! - wziąłem jedynie potrzebne rzeczy. Plecak ma jednak swoją wagę. Piotr prowadzi, podchodzimy na lesiste zbocze, coraz ciężej, a końca nie widać. Przechodzę więc na system - 30 kroków i odpoczynek, później 20 kroków i odpoczynek, dochodzę do dziesięciu, ale już mi nieco wstyd, bo Andrzej podąża spokojnie za mną. Nareszcie przede mną zapowiadany mostek nad potokiem i między drzewami miga sylwetka Piotra bez plecaka i nart. To już koniec wędrówki na dziś. Jeszcze kilkadziesiąt metrów i walę się zmęczony w śnieg z plecakiem obok naszego domku (Refugiul Agăţat). Domek stoi na olbrzymim głazie w urokliwym miejscu. Odpoczywam chwilę, czego, nie omieszka sfilmować Piotrek kamerą wideo (pełni dodatkowo rolę kamerzysty). W niedługim czasie docierają na miejsce wszyscy pozostali i jesteśmy w komplecie. Jeszcze tylko ostatni wysiłek - parę szczebli po drabinie do naszego obozowego nieba - i plecaki w kąt. W domku spotykamy dwóch turystów rumuńskich, którzy próbują uruchomić piec, ale słabiutki ogienek ledwo się tli. Domek ma werandkę oraz dwa pomieszczenia. Jedno mieszkalne, drugie magazynowe, w którym składamy narty i plecaki. Dwie szerokie prycze - dolna i górna, stół, ława, piec, zapas drewna a z werandki widok na uroczą skałę z limbą i skaliste strome zbocze z rzadka porośnięte karłowatym lasem. Wokół nieskazitelnie biały śnieg. Cóż potrzeba tym, dla których zimowe góry to najwspanialszy żywioł. Zagospodarowywanie się zajmuje nam trochę czasu. W ciasnocie wszystko musi mieć swoje miejsce. Pierwsza obiadokolacja, trochę dymu z pieca, układanie się możliwie jak najwygodniej na pryczach, zażarte dyskusje, kto będzie spał koło Gosi - świeczki gasną i rozlegają się równe oddechy, czasem pochrapywania. Budzimy się dość późno, ale w miarę wypoczęci. Rano piec dymi, próbuję coś przeciwdziałać. Niewiele to pomaga, oczy łzawią, wszyscy kaszlą, jest fajnie i swojsko. Swój kunszt kulinarny pokazuje Robert zwany Śledziem (jest z nad morza - ze Szczecina) i nazwisko ma morsko-polskie (Śledziński), a Piotr rozdziela sprzęt, który mamy nosić do końca. Mnie dostaje się lina, śruba lodowa, łopata. Biorę też swój czekan, raki i czuję się jak skialpinista. Dziś pierwsza wycieczka, a więc zaczęło się. Idziemy w górę doliny, a Piotr szaleje ze swoją kamerą wideo. Stuk, stuk, stukają turystyczne wiązania, a my, jeden za drugim, posuwamy się w górę za naszym szefem. Im wyżej tym większe zaskoczenie dla mnie, bo sceneria skał, żlebów i stromizn jak w naszych Tatrach, a sypki śnieg grozi lawinami. Piotr przypomina o częstych lawinach i mówi, że w Rumunii ginie z tego powodu wielu turystów. Nie od rzeczy mamy w wyposażeniu trzy łopaty lawinowe (jedna z nich zresztą służy nam również do bardziej intymnych celów). W miarę wznoszenia się, dolina roztacza przed nami swoje urokliwe, dzikie, groźne i piękne oblicze. Przed nami we mgle majaczy Parângul Mare (2519 m n.p.m.). Czasem błyśnie nam słońce, spośród zachmurzonego nieba. Docieramy do kamiennego szałasu (Stâna Roşiile), który być może stanie się naszą wysuniętą bazą. Na razie próby odkopania go ze śniegu nie kończą się sukcesem. Powrót w nośnym puszystym śniegu, który filmuje Piotr to wielka dla nas frajda. Zjeżdżamy jednak ostrożnie - ostrzeżenie szefa, że Salvamont (tutejsze pogotowie górskie) jest bardzo daleko wzięliśmy sobie do serca. Późnopopołudniowe godziny poświęcamy z Jasiem, Robertem i Andrzejem na przygotowanie drewna do palenia. Wieczorem jestem padnięty i włażę w śpiwór. Piotr uruchamia lampę gazową, jest komfortowo - jasno jak w hotelu Victoria. Za to w nocy zimno, nie da się spać. Przewracam się z boku na bok, wreszcie decyduję się na ubranie jeszcze jednych spodni, ale i tak tylko drzemię do rana. Świt budzi mnie mgłą, która dociera aż do mojego śpiwora i nieco gryzie w oczy. Nie ma więc sensu wstawać, jeszcze pośpię, ale głos Piotrka doprowadza mnie momentalnie do przytomności i słyszę słowa - Otwórzcie drzwi, niech trochę dymu wyleci, bo nie mogę filmować, jak wstajecie. Okazało się, że to piec pokazał swoje prawdziwe oblicze. Wstaję obolały, w tym sezonie niewiele miałem ruchu na nartach. Ponadto uraz pleców, po upadku z drzewa w październiku, trochę daje znać o sobie. Syte śniadanie firmy Gosia-Śledź zapewnia nam siły na prawie cały dzień, który poświęcamy na przepatrzenie drogi wejściowej na Parângul Mare. Znaną już drogą docieramy do kamiennego szałasu, który błyszczy dachem z blachy rozbitego samolotu. Jakże przydatne są foki w takich wędrówkach. Idziemy sobie spokojnie w linii spadku. Stok coraz bardziej stromieje. Kierujemy się na pierwsze, a później na drugie piętro doliny, omijając skrzętnie miejsca lawiniaste. Piotr stale przypomina, żebyśmy zachwyceni coraz piękniejszymi widokami, nie popadli w jakieś tarapaty. Docieramy na kolejne piętro doliny. Przed nami Parângul Mare. Niestety we mgle. Ogarnięcie wzrkiem całej doliny nie jest możliwe, bo słońce nie może przebić się przez mgłę. Piotrek zna drogę letnią więc na pewno sobie poradzimy z wejściem na szczyt. Zjeżdżamy tą samą drogą. W naszym domku na skale czysto i przytulnie. Gosia znalazła sposób na ciągle dymiący piec. Lampa jarzy się hotelowym światłem. Wspominamy, Andrzej sypie kawałami, Śledź w swoim kulinarnym żywiole przygotowuje jakieś żarełko. Korzystając z tego, że nasi rumuńscy współmieszkańcy zeszli na dół, śpię na górnej pryczy. Noc jest cieplejsza. Nawet musiałem zdjąć polar. Ostre ranne słoneczko to raczej zapowiedź nienajlepszej pogody. Sprawdza się to, gdy podchodzimy pod jeden ze żlebów grzbietu Ghereşul. Dzisiaj czeka nas generalna próba sprzętu (raków, czekanów itp.) i umiejętności posługiwania się nim na stromiźnie. Początkowo idzie nam to chaotycznie i nie bardzo fachowo. Wydostajemy się pod okap wielkości monstrualnej szafy, gdzie przygotowujemy się do zjazdu. Wysłuchujemy instrukcji szefa jak hamować czekanem na stromiźnie w czasie upadku. Piotr jedzie pierwszy, bo przecież wszystko musi być ujęte na filmie. Nie zazdroszczę mu tej roli filmowca, bo biedak nabiega się, naustawia, nakrzyczy. Co chwila ogrzewa kamerę, bo jest czuła na niską temperaturę i często staje okoniem, a przecież trzeba ją wnieść do góry, nie uszkodzić, zwieźć na dół. Ale ileż będzie uciechy, gdy w ciepłych pantoflach będziemy oglądać nasze górsko-narciarskie wyczyny. Kolejno ruszamy i my. Andrzej jedzie, jak zwykle, ładnie i pewnie, za nim ja z Jasiem i Śledziem. Idzie nam nieco gorzej, ześlizg, zakos, czasem fachowy skręt. Jasiu zmienia kierunek jazdy, często oglądając niebo z pozycji leżącej. Dzień kończymy ostrożnym zjazdem. Po drodze wzbudzam ogólną wesołość wpadką po pachy w kosodrzewinę, z której się ledwo wygramoliłem przy ogólnym dopingu kolegów. Z nowymi doświadczeniami wracamy do naszej gospodyni, która wita nas herbatą i pytaniem - Jak tam było? Wieczorem wychodzę na werandkę popatrzeć na świat. Noc jasna księżycowa, bo to pełnia. Bajkowy świat zimy w blasku srebrnego globu, idealna cisza. Stoję i myślę o swoich najbliższych, jak im przybliżyć ten groźny i piękny świat zimowych, dalekich gór. Specjały Śledzia kończą nasze wieczorne rozhowory z przybyłymi sympatycznymi turystami rumuńskimi. Prym wiodą Gosia i Jasiu, bo konwersacja toczy się w języku angielskim. Rano wstaję wcześniej, by zapalić w piecu. Tylko troszkę się dymi, ale "mgły" już nie ma, bo piec po nocy nagrzany. Śniadanie przygotowane przez zespół Śledzia jest syte, kaloryczne i pięknie podane. Wyruszamy znaną trasą z zamiarem osiągnięcia szczytu Parângul Mare. Dochodzimy do znanych już skał, pod którymi dwa dni temu odpoczywaliśmy. Po drodze przechodzimy przez świeże lawinisko. Zbocze pokryte jest bryłami śniegu wielkości co najmniej nocnej szafki. Mamy szczęście. Staramy się podejść w kierunku wierzchołka na fokach jak najwyżej. Stok robi się coraz bardziej stromy, zakładamy więc raki, mocujemy narty do plecaka, czekany w ruch i do góry. Mam dzisiaj szansę osiągnąć swój rekord turystyczno-narciarski - 2519 m n.p.m. Piotr prowadzi, jest twardo, miejscami trzymamy się tylko na przednich zębach raków. System "dwa kroki, podpórka czekanem" przybliża nas coraz bardziej do szczytu. Po pewnym czasie stok nieco łagodnieje, śnieg staje się bardziej miękki, a więc krótki odpoczynek. Oglądamy się za siebie w dół: Jasiu, Andrzej i Śledź dzielnie podążają za nami. Jesteśmy już na przełączce, Jasiu zostawia narty jako drogowskaz zjazdu i niebawem wszyscy - już po kilkunastu minutach - jesteśmy na szczycie Parângul Mare. Oczywiście Piotr utrwala wszystko, filmując zawzięcie. Andrzej robi zdjęcia, Robert przeźrocza, ja dmucham w paluchy, bo w ręce zimno. Jest mglisto i wietrznie, ale jesteśmy zadowoleni. Piotr jak zwykle zjeżdża pierwszy, wybierając bezpieczną drogę, bo stromo i twardo, a w dole ostre zęby skał. Zjeżdżam na końcu razem z Jasiem. Trójka naszych kolegów już nam majaczy na dole i obserwuje nasze zmagania ze stromym stokiem. Jeszcze tylko dwa instruktażowe sposoby przechodzenia nawisu i syci wrażeń wracamy do naszego domku. Zasłużona obiadokolacja przy ciepłym piecu, opowiadania, od czasu do czasu ktoś sypnie kawałem, wspominki, a lampa jasno świeci. Spałem mocno, na zewnątrz już buzuje w śniegu ognisko, na którym Andrzej z Jasiem gotują wodę. Pomysł jest doskonały. Szybko i bez dymu. Andrzej jest w swoim żywiole. Jako PPR (Pierwszy Polski Rębajło) stuka i rąbie siekierą, co się nawinie, obniżając znacznie górną granicę lasów w Karpatach Południowych. Wschodzące słońce rozświetla coraz jaśniej błękitne niebo, perłowo srebrząc zbocze i naszą skałę z uroczą limbą. Zapowiada się piękny dzień. Na wycieczkę wybieramy się we czwórkę, bo Gosia i Śledź w tajemniczym celu mają zejść z naszej bazy w dół. Tym razem podchodzimy w górę doliny do największego jeziora (Lacul Roşiile, Tăul fără Fund), podobno bez dna. Przed nami dolina zalana słońcem, bajkowy świat gór. Piotr na posterunku filmowym, co chwila rozlega się dźwięk migawki aparatu Andrzeja. Słoneczko nas rozleniwiło, więc czas na odpoczynek. Siedzimy na skale, pojadamy, popijamy, obserwując kozicę, która na niedalekim zboczu coś wygrzebuje ze śniegu i zupełnie nie zwraca na nas uwagi. Po odpoczynku podchodzimy na Pontul Roşu. Strome gładkie zbocze, poderwane od strony północnej, zupełnie przypomina naszą Wielką Turnię w Tatrach. W nieodzownych rakach idziemy w górę. Koledzy mnie wyprzedają. Są już na grani, gdy pod moimi nogami słyszę tąpnięcie. Dreszcz emocji przyspiesza moje kroki, a myśl "poleci czy nie poleci" drąży mózg. Szybko mijam rysę pęknięcia śniegu i docieram do kolegów. Piotr objaśnia otaczającą panoramę, sypiąc nazwami jak z rękawa. Zna Karpaty, od 25 lat przemierza je corocznie. Przepatrujemy okoliczne żleby, być może uda się którymś z nich bezpiecznie wejść na grań w najbliższych dniach. Przy tej pogodzie przejście grani byłoby piękną widokową wycieczką. Czas wracać, jest już mocno po południu. Piotr z Andrzejem zjeżdżają na nartach, my z Jasiem schodzimy jak najbliżej urwiska, co w tych warunkach jest najbezpieczniejsze. Wpadam głęboko w śnieg aż po biodro, blokuję prawą nogę, pochylenie w przód, krótkie strzyknięcie w kolanie i już wiem, że kolano będę musiał mocno bandażować, by nie odnowił się uraz nabyty w Czarnohorze parę lat temu. Po powrocie do bazy - niespodzianka. Na stole stoi doskonałe rumuńskie wino zakupione przez Gosię. Wesoło upływa wieczór. Najważniejsze, że zgłębiliśmy do końca tajemnicę naszego pieca, który już prawie nie dymi. Rano znowu buzuje ogień przed naszym domkiem, w dwóch garach już gotuje się woda. Wszyscy mocno pracują. Decyzja Piotra jest jednoznaczna - dzisiaj, przy tej pogodzie, wycieczka graniowa. Znów idziemy w górę doliny i zboczem ponad jeziorem (Lacul Roşiile) pniemy się na fokach do ujścia wypatrzonego wczoraj żlebu. Potem narty na plecak, raki na buty, czekan w rękę i po chwili sznureczek śladów znaczy naszą drogę na grań. Ostatni odcinek podejścia jest bardzo twardy. Trzeba uważać, bo upadek to zjazd w roli ciężkiego worka kilkadziesiąt metrów w dół. Piotr z góry nas słownie asekuruje, filmując zawzięcie. Wycieczka graniowa to piękne przeżycie i widoki na dalekie stąd góry. Piotr objaśnia wyłaniające się panoramy. W dole pod nami olbrzymie kotły śnieżne, które tylko czekają, by przyjąć lawiny z okolicznych zboczy. Kolejno wchodzimy na Gruiul (2345 m), Pâcleşa (2335 m) i Ieşul (2375 m). Na kulminacji grani Robert jak zwykle przygotował swoje specjały, które pałaszujemy z ochotą. Czas szybko mija, pora wracać. Jeszcze tylko rzut oka na naszą dolinę, w której zaczyna gospodarować popołudniowy cień i szef zarządza powrót. Wracamy nową trasą. Zjeżdżamy sąsiednią doliną od wschodu, a później trawersem do bazy. Przypada mi rola zamykającego, przyjmuję ją z pokorą, chociaż drąży mnie myśl - dlaczego ja, a nie Robert, przecież to on jest zawodowym prokuratorem? Zjeżdżamy piękną doliną zupełnie przypominającą naszą tatrzańską Pustą Dolinkę. Zafascynowany widokiem, zjeżdżam do kolegów stojących na stromym zboczu nad ostrymi skałami, zatrzymuję się i po uwadze Andrzeja uświadamiam sobie, że popełniłem kardynalny błąd: nie zjeżdża się na stromym stoku w linii, na której stoją koledzy. Ewentualny upadek mógłby spowodować, że wszyscy znaleźlibyśmy się kilkadziesiąt metrów niżej mocno poturbowani. Potem następuje przejazd tej dzikiej doliny, a później trawers leśnego i skalistego zbocza, na którym co chwila spotykamy limby, także martwe. Szczególnie jedna, "malarsko" piękna, przykuwa naszą uwagę. Jasiu stwierdza nawet, że pięknie wyglądałaby w salonie jako eksponat górski. Powrót już w zapadającym zmroku kończy ten wspaniale przeżyty dzień. Jeszcze dwa dni mamy spędzić w Karpatach. Decydujemy się na drugie wejście na Parângul Mare. Tym razem innym wariantem. Pogoda jest znośna, ale wieczorem zaczyna wiać, a więc w najbliższych dniach nastąpi jej zmiana. Moje kolano przypomina, że go mam. Rezygnuję więc z wycieczki. Nie mogę ryzykować urazu i narażać reszty grupy. Przecież szef ostrzegał, że Salvamont jest bardzo daleko. Rano dołączam zatem do Jasia i Gosi. Piotr czyni mnie podszefem naszej trójki, zlecając mi rolę instruktora narciarskiego Gosi. W górę doliny idziemy wszyscy. Nad jeziorem rozdzielamy się, Andrzej, Robert i Piotr podążają żlebem do góry. Odprowadzamy ich wzrokiem, aż znikają nam w dali. Podchodzimy na najwyższe piętro doliny, skąd będziemy mieli wgląd na poczynania kolegów. Siedzimy na skałce oglądając żleby, turnie, zerwy skalne, wspominamy z Jasiem wyprawę w Suhard. Czas przyjemnie płynie, Gosia zawzięcie trenuje w pobliżu. Nasza dzielna trójka jeszcze raz pojawia się na grani, prawdopodobnie planują zjazd tym żlebem w drodze powrotnej, po czym tracimy ich z oczu na parę godzin. Wiatr, który powoli się nasila, tam na górze chyba mocno daje się we znaki naszym kolegom. My chłodniejemy coraz bardziej, ale wytrwale czekamy na zjazd naszych zuchów. Nareszcie są. Pierwszy rozpoczyna zjazd Piotr, poznaję po sylwetce. Długo to trwa, musi tam być stromo i bardzo twardo. Zdajemy sobie sprawę, że w tych warunkach muszą zachować maksymalną ostrożność. Gdy jesteśmy już pewni, że wszyscy są w bezpiecznym miejscu, zjeżdżamy w dół podążając na miejsce umówionego spotkania, aby powrócić do bazy w pełnym składzie. Jadę pierwszy, wyznaczając ślad i szczególnie dbając o "całość" Gosi, gdyż nasza jedynaczka nie jest mistrzynią świata w zjeździe. W umówionym miejscu nie ma naszej trójki. Może nas wyprzedzili? Gdy docieramy do skraju lasu, spotykamy naszych kolegów, którzy - po tym jak zastali domek pusty - z pełnym wyposażeniem wyszli po nas z ewentualną pomocą. Miło mi w głębi duszy, gdy przekonuję się po raz któryś, że można liczyć na kolegów. Następny dzień to załamanie pogody i już ostatni dzień w Parângu. Wykorzystujemy go każdy na swój sposób. Andrzej przy ogólnym dopingu w dalszym ciągu obniża intensywnie górną granice lasów karpackich. Piotr czyta, notuje, przegląda mapy, Gosia sprząta i pomaga Śledziowi w remanencie kulinarnym. Jasiu pali ognisko i pomaga Andrzejowi, ja smaruję wszystkim narty na zjazd, bo śnieg będzie mokry i mało nośny. Wszyscy przygotowujemy się do powrotu. Obowiązkowy wpis do księgi pamiątkowej - uwieczniający nasze tutaj wyczyny - należy do Śledzia. Wieczór, który rozświetla nasza nieoceniona lampa jest już ostatnim w tych urokliwych górach. Ranek nie przynosi zasadniczej zmiany pogody. Ostanie pakowanie, upychanie śmieci do plecaków, by domek został czysty i - żegnajcie Karpaty Południowe! Piotr zjeżdża tym razem ostatni, by sprawdzić, czy wszystko zostawiliśmy w porządku. Zjazd jest bezpieczny, wydeptana ścieżka wyznacza drogę do wylotu doliny, gdzie czeka już Andrzej, który wyjechał jako pierwszy dużo wcześniej. W pełnym składzie czekamy na umówionego kierowcę, który przyjeżdża po nas prawie punktualnie. To już koniec naszej miłej, górskiej, karpackiej przygody. Nie dokonaliśmy żadnych wielkich wyczynów, ale te 12 dni zostawi ślad i wspomnienia pięknych karpackich skał. Może tu jeszcze kiedyś wrócę w gronie narciarskich przyjaciół? Petroşani zaopatruje nas w skromne upominki dla najbliższych i rusza pociąg w stronę polskiej granicy. Przez całą powrotna drogę zastanawiam się z niepokojem czy wnuczka pozna swojego dziadka. Dwutygodniowy czarno-siwy zarost to prawie już broda, twarz zmieniona opalenizną. Z niepokojem wchodzę do mieszkania. W korytarzu córka trzyma ośmiomiesięcznego brzdąca na rękach, który mnie lustruje bystrymi oczkami, po chwili wyciąga rączki i mówi "dia-dia". Jestem w domu.
|
Bogusław Stańczewski | 04.2000 |
Photos |
Kalendarium |