Piotr Szucki | 12.1993 |
Czarnohora (zima 1991)Zapewne pierwszym poważnym i uwieńczonym sukcesem turystycznym wyjazdem narciarskim w naszej nowej rzeczywistości była impreza (przez niektórych szumnie zwana wyprawą) zorganizowana przez Adama Kulewskiego - członka-założyciela Towarzystwa Karpackiego, zwanego w kręgach skialpinistycznych Bratem Adamem - w trakcie której dokonaliśmy narciarskiego przejścia głównego grzbietu Czarnohory. W dniach 4-11.03.1991 roku przebyliśmy trasę: Bystrec - Pop Iwan - Gutin Tomnatyk - Howerla (2058) - Pietros - Kwasy. Spaliśmy w szałasach i w ruinach obserwatorium na Popie Iwanie. W przejściu uczestniczyło dziesięć osób z różnych stron Polski. Jak pisano: W ten symboliczny sposób polscy narciarze-turyści powrócili po długich latach nieobecności w najwyższe partie Karpat Wschodnich. W skład naszej podgrupy wchodzili: Janina Mojejko, Ala Rokicka-Zięba, Darek Magdziarz z Lublina i Piotr Szucki. Drugą grupę prowadził Adaś Kulewski. Szczegółowy opis naszego pierwszego zimowego wyjazdu w Czarnohorę zamieściłem w siódmym numerze "Płaju" (jesień 1993) i tam odsyłam wszystkich zainteresowanych. Tutaj przedstawiam skrócony opis owej wycieczki. Pokonawszy trudy przekroczenia wschodniej granicy Polski dotarliśmy do Kołomyi, a stamtąd do Bystrca - wsi położonej w samym sercu gór. Pierwszą noc spędziliśmy w chacie poznanego w poprzednim roku Wasyla Mikołajowicza, gdzie wieczorem przy symbolicznym kieliszku zbrataliśmy się z Hucułami i Hucułkami. Nazajutrz wyszliśmy bez obciążenia i niebawem znaleźliśmy się w dolinie Dzembroni. Można tam było założyć narty i podchodzić na fokach. Wyżej, po męczącym przedzieraniu się przez gęsty las i tu i ówdzie pojawiającą się kosodrzewinę natrafiamy wreszcie na płaj. Potem strome podejście na fokach i wchodzimy na grzbiet Stepanca, a potem na Munczel (1999 m) - nasz pierwszy szczyt czarnohorski osiągnięty w zimie. Lecz nie możemy tu popasać za długo. Pośpiesznie odklejamy foki, przełykamy czekoladę i kandyzowane figi i prosto z wierzchołka zjeżdżamy w kocioł Dzembroni. Dwa następne dni wypełniło nam podejście na Popa Iwana w pełnym obciążeniu i z noclegiem w pasterskim szałasie po drodze. Na wierzchołek Popa Iwana (2022 m) podchodziliśmy w chmurach, bacząc by nie ześlizgnąć się ani w dolinę Pohorylca, ani w dolinę Bałzatula. Na Popie Iwanie zapomnieliśmy o wysiłku. Ośnieżone ruiny obserwatorium astronomicznego wybudowanego tuż przed wojną wyglądały przepięknie. Duże wrażenie robił, strzaskany kulami karabinowymi polski orzeł umieszczony nad wejściem do budynku. Była najwyższa pora, by zająć się przygotowaniami do biwaku. Miejsce wybraliśmy na piętrze obok wieży. Nie było, jak się okazało, najlepiej osłonięte, ale za to przy planowanej poprawie pogody spodziewaliśmy się mieć zeń wspaniałe widoki. Dzięki dużej ilości śniegu wchodziło się bez kłopotu przez okno. Nad ranem zerwał się silny wiatr. Chociaż termometr wskazywał tylko minus dwanaście stopni, to czuliśmy się jak byśmy byli na czterdziestostopniowym mrozie. Hartu ducha wymagało rozpalenie maszynki i wypełźnięcie ze śpiwora. Trud rannego wstania opłacił się sowicie. We wszystkie strony świata rozpościerała się panorama, jaką rzadko można zobaczyć. Połoniny Hryniawskie, Alpy Rodniańskie, Góry Ţibleş, Karpaty Marmaroskie, Świdowiec, Czarnohora, Gorgany i Beskid Huculski widniały jak na dłoni. Po śniadaniu, odziani w niemal wszystko co mamy, rozpoczynamy zjazd w linii spadku wierzchołka w dolinę Pohorylca. Na północnym, nie dotkniętym promieniami słońca stoku góry śnieg jest jak wymarzony. Z każdą chwilą w miarę obniżania robi się coraz cieplej. Stajemy i ściągamy kolejne warstwy ubrania. Zjeżdżamy na dno doliny i zatrzymujemy się na dłuższy popas. Dokopujemy się do wody w potoku. Pierwsza to i ostatnia woda bieżąca w Czarnohorze. Przez cały czas pobytu w górach byliśmy zdani jedynie na topienie wody ze śniegu. Przed wieczorem znowu jesteśmy w ruinach na szczycie Popa Iwana. Po drugiej nocy powyżej 2000 m, wypoczęci, zrywamy się o świcie. Dziś mamy w planie dotarcie pod Turkuł. Rozpoczynamy emocjonujący zjazd po szklistej grani. Najważniejsze to nie wywrócić się. Mając ciężkie plecaki na ramionach nie możemy pozwolić sobie na upadek. Szczęściem wszystko idzie dobrze i osiągamy Pohane Misce. Teraz następuje trzygodzinny marsz po grzbietach Dzembroni (1880 m), Munczela i Brebenieskuła (2037 m). Częściowo po przewianej i pokrytej kalafiorami grani, częściowo trawersami posuwamy się to w górę, to w dół. Mając się na baczności na nawisach zawieszonych nad kotłami po dawnej polskiej stronie, docieramy do przełęczy pod Gutin Tomnatkiem. Tu wreszcie możemy zrzucić plecaki. Szybko wchodzimy na Gutin Tomnatyk (2016 m). Tomnatic znaczy po rumuńsku jesienne pastwisko. Ale teraz jest tu zima w całej pełni. Naszym celem jest północno-wschodni żleb, a właściwie żlebik, opadający w stronę ukrytego pod śniegiem jeziorka. Staram się zajrzeć w czeluść żlebu, ale konfiguracja terenu na to nie pozwala. Zakładam narty i powoli zjeżdżam do przewężenia między skałami. Kilka krótkich skrętów i nagle... Spod nart wyjeżdża wierzchnia warstwa śniegu. Na szczęście ja stoję. Śnieg przyśpiesza i już kotłuje się na dole i nieruchomieje. Dobrze, że ani żleb, ani lawina nie były zbyt duże. Teraz już po twardym i zlodowaciałym torze lawinowym zjeżdżamy swobodnie na dno kotła. Koniec jazdy i koniec emocji. Po krótkim podejściu z nartami na ramionach znowu nakładamy plecaki i możemy wędrować dalej. Robi się coraz cieplej, śnieg staje się coraz bardziej grząski. Mijamy Rebra (2001 m) i zwornik Szpyci (1935 m). Stajemy na Przełęczy Turkulskiej. Teraz następuje krótkie podejście zakosami (cały dzień idziemy bez fok) do górnego trawersu pod Turkułem. Obchodzimy górą zdradliwy kocioł opadający w dolinę Butyńca. Przed nami pozostał tylko zjazd na Połoninę Turkulską do wypatrzonej w zeszłym roku stai. Niebawem stanęliśmy przed szałasem, który miał być nam domem przez dwie najbliższe noce. Chociaż mieliśmy do dyspozycji tylko dwa pomieszczenia, to było tu o wiele bardziej komfortowo niż na Popie Iwanie. W pierwszym pomieszczeniu rozpaliliśmy ogień i urządzili kuchnię i łazienkę, a drugie służyło nam za sypialnię. Pełni wrażeń, a zarazem niepewni co nam przyniesie kolejny dzień ułożyliśmy się w śpiworach. Jutro na Howerlę! Po rannej krzątaninie wyruszamy leśną drogą wijącą się stokami Dancerza. Przed nami podrywają się przysiadłe na gałęziach cztery spłoszone głuszce. Gdy droga kończy się, wznosimy się w głębokim śniegu coraz wyżej i wyżej. Mijając Pożyżewską i Breskuł, które zostawiamy sobie na popołudnie, dochodzimy do przełęczy pod Howerlą. Tu pod skarłowaciałym świerczkiem zostawiamy depozyt żywnościowy. Szkoda czasu na dłuższy postój. Stoimy przecież u stóp najwyższego szczytu w Czarnohorze (2058 m). Równym tempem wznosimy się coraz wyżej i wyżej. Gdyśmy stanęli pod szczytowym obeliskiem, wyekwipowani jak na alpejskie podniebne szlaki, niczym zbrojni rycerze skialpinizmu, znaleźliśmy się pośród kilkudziesięciu tyrystów. Odziani i obuci byli rozmaicie: panie na podwyższonych obcasach i w sukienkach, młodzieńcy w kaloszach i brezentowych kurtkach, dzieci w trampkach, zakutane w stare pocerowane swetry. Najmniejsze, ledwo chodzące dziatki nieśli na ramionach rodzice. Nie brakło też i starszych turystów, pamiętających jeszcze pańską Polskę. Pod obeliskiem stał niewielki i mocno dziurawy namiocik, zda się, pamiętający czasy legionowe. Na nasz widok wyskoczyli z niego dziarsko tamtejsi ratownicy górscy. Strojem nie odbiegali od pozostałych turystów. Wyróżniały ich tylko opaski niedbale nasunięte na ramiona z literami KSS (kontrolno-spasitielna służba). Jeszcze tylko pamiątkowe zdjęcia i pełni werwy ratownicy zwinęli w mgnieniu oka namiot, zabrali olbrzymie termosy i asekurując na pierwszym odcinku liną, poczęli systematycznie sprowadzać całą grupę w kierunku Zaroślaka. I na nas był już czas najwyższy. Założyliśmy narty i po nie tak wąskim, jak się z bliska okazało, nawisie nad Kotłem Zaroślackim zjechaliśmy śmigiem hamującym na przełęcz pod Breskułem. Tu napotkaliśmy na siedzącego samotnie na skałkach, tajemniczego osobnika zawodzącego smętne mantry. Przeszliśmy cicho obok, nie chcąc przeszkadzać mu w nabożnym skupieniu, snadź duchem był on tu nieobecny. Kolejne dwa dni to: długa wędrówka po Połoninie Harmanieskiej, zjazd o zachodzie słońca z odosobnionego i wyniosłego Pietrosa (2020 m) i wejście na ostatni na naszej trasie wierzchołek - Szesul. Z Szesula jeszcze raz obejmujemy wzrokiem ten osobliwy świat czarnohorskich szczytów, które zostawiliśmy za sobą. Zwracamy się teraz na zachód, w stronę Bliźnicy. Tysiąc dwieście metrów pod nami Kwasy zwane inaczej Burkutem. Do pierwszych zabudowań, położonych jeszcze stosunkowo wysoko, dojeżdżamy o zachodzie słońca. Z samotnej chaty pod lasem, słysząc zgrzyt nart po szreni, wybiega przerażona kobiecina i żegna się na nasz widok. Ale my nie zatrzymując się mkniemy dalej. Na niebie zapalają się pierwsze gwiazdy. Wysoko nad nami jaśnieją białe szczyty Świdowca. Trafiamy prosto na most kolejowy na Czarnej Cisie. Mijamy jeszcze marudzącego żołnierza, który sam przed sobą udaje, że musi interweniować, bo most to przecież obiekt strategiczny i docieramy do stacji kolejowej. Czarnohora wzięta!
|
Piotr Szucki | 12.1993 |