Zdzisław Bulicz | 02.2005 |
Kalatówki 2005W schronisku w wielu miejscach, a także na folderach, jest niby stylizowany napis KALATÓWCI. Czytam, jak widzę. Wizja artysty czy głupota? Po co udziwniać.Jadę z Krakowa SZWAGROPOLEM. To taka prywatna linia autobusowa. Kierowca rzuca kurwami przez komórkę. Po drodze stoją chętni, machają rękami. Kierowca nie staje, mimo iż są miejsca. W Zakopanem kierowca nie wysiada, nie otwiera bagażnika. Otwieram sam. Narty i plecak trudno wyjąć, bo przeszkadza w tym brudna pryzma śniegu. Przy powrocie zgłaszam to innemu kierowcy tej samej linii. Twierdzi, że usuwanie śniegu należy do Zakopanego, któremu SZWAGROPOL za to płaci. A gdzie troska o klienta firmy? Pryzma zalega nadal. Po drodze do schroniska mijam Nikę schodzącą po zakupy. - Cześć! - Cześć! W recepcji miła pani Urszula. Podkreśla, aby nie chodzić w narciarach i nie wnosić nart. W żartach mówię, że i tak sprzęt przemycę. Straszy karami. Chrzczę ją STRASZYDŁEM, nawet jej się spodobało. Wyciąg talerzowy stoi. Dowiaduję się, że powinien pracować od 9.00 do 16.00. Jest 13.30. Na drugi dzień mówię obsługującemu grubasowi, że brak na tablicy godzin pracy. I że wczoraj wyciąg stał. Jest gburowaty, niegrzeczny. Odzywka: - Hrabia. Ma wymogi. Na drugi dzień wchodzi do narciarni i nanosi dużo błota na nogach. My tam zmieniamy obuwie. Zwracam mu uwagę, że jest wycieraczka. Znowu słyszę chamską odpowiedź: - Może jaja też mam myć? Wieczorem w jadalni siedzą: Marian, Basia i siwy Olgierd. Na stole kociołek na trójnogu. Oni jedzą z talerzy. Chcę coś zjeść. Pytam, dotykając palcem kociołka: - Co to jest? Olgierd mówi: - Takie dotknięcie kosztuje 20 zł. Na temat zawartości nie odpowiada. Podczas kolejnych omówień dnia Olgierd szepce teatralnym szeptem swojej towarzyszce złośliwe uwagi, niby śmieszne, na temat mówiącego, ale sąsiedzi to słyszą. Idziemy na Kondratową pod Kamień. Tam stromo. Prowadzi Alek. Fajny facet. Wiem, że zna góry i ma obycie w nich. Alek przedstawia program i omawia, jak chce to robić. Antek, starszy od niego, zaprzecza mu, ma inne zdanie. Takich rzeczy nie robi się przed ludźmi, należało dogadać się wcześniej. Jest wojskowa zasada, że jak jest dwóch, to dowodzi jeden. Wieczorem rozmawiam z moim współspaczem Jurkiem. Mówi: - To jest wina Wojtka. Nie może być dwóch prowadzących. Ma rację. W grupie wyróżnia się Grześ. Ubrany ekstrawagancko à la papuga. Na plecach napis: INSTRUKTOR. Wszystkich poucza, stara się ustawiać, a jest tylko uczestnikiem zgrupowania. Sam natomiast nie stosuje się do ustaleń i poleceń prowadzącego - Alka. Alek praktycznie uczy, jak w terenie lawiniastym należy zachować odstępy. Grześ wbrew temu jedzie tuż za nim, nie czekając na zapowiedziany sygnał startu. Alek mówi, aby najpierw jechały dziewczyny. Pierwsza ma być Mirka, bo słabo jeździ, a śnieg kopny, głęboki i stromo. Grześ oczywiście lekceważy to i jedzie tuż za Alkiem. Dowiaduję się, że Grześ ma opinię konfliktowego. Zgadza się. Ja się z nim zetknąłem cztery lata temu. Piotr pytał, w którym pokoju mieszka Kasia. Ja wiedziałem. Prosił, aby jej przekazać wiadomość. Przekazałem. Był tam Grześ. Wypalił: - Co to? Donosiciel? Wieczorem omówienie dnia. Siedzi Grześ. Wchodzi Piotr z córkami. Panny około siedemnastoletnie. Grześ im dogaduje. Na to Piotr: - Precz z łapami. Na drugi dzień spotykam Piotra na trasie. Mówię: - Gratuluję za "precz z łapami". Na to Piotr: - Zeszłego roku była matka z córką. On złapał córkę za biust. Gdyby trafiło na mnie, to dostałby w mordę. Słusznie i prawidłowo. Kolejnego dnia od rana wieje i sypie. Z Jurkiem liczymy jelenie na stoku. Jak zwykle pasie się osiem sztuk. Dwa razy na podsumowaniu dnia zabrałem głos, mówiąc o ludziach, którzy uczyli mnie Tatr. Wojtek podsunął mi, aby opracować MEMUARY na ten temat. Potem Piotr powtórzył to samo. Mówię, że dawno o tym myślałem. Na to Piotr: - To się nie opierdalaj, tylko do roboty - ja Ci to wydam, wejdziesz na rynek. Wieczorem dziewczyny zapraszają mnie na posiady. Mówię, że przyjdę później, bo zdaję egzamin u Antka. Zdałem z powodzeniem. Zapraszam na piwo Antka i Wojtka, który mi polecił zdawać wspomniany egzamin. W myśl zasady, że dzień bez wazeliny to dzień stracony. Jasia i Nika stawiają czerwone wino, czekoladę, pomarańcze. Wspominamy dawne czasy. Rajdy, kolegów. Byliśmy młodzi i piękni. Dziś już tylko PIĘKNI. Obie też żądają opisania zdarzeń. Vox populi vox dei. Niniejszym uskuteczniam. Rano idę na fokach na Kondratową. Chcę wypróbować metalowe zaczepy mojej roboty podpatrzone na wiosennym rajdzie. Podobno takie ma armia austriacka. Spisują się nieźle. Wada - trochę ciężkie. Ponowa - świeży opad śniegu - pełno psich śladów. Żartobliwie pytam gospodarza schroniska: - Czy tu są wilki, że tyle tropów? - Nie, to nasza suka Alka - bokserka - bardzo przyjazny pies. Panie, w jesieni przyszedł niedźwiedź. Jak suka wyleciała z pyskiem, to niedźwiedź uciekał do lasu. Wiadomo, ona była na swoim terenie, a on nie znał takiej hałaśnicy. Cztery lata temu namówiłem do wspólnego zdjęcia siedemdziesięciolatków. Było nas ośmioro. Na czterdziestu uczestników zgrupowania to jedna piąta. To właśnie "te gupie waryjoty". Zgrupowanie przodowników turystyki narciarskiej to zebranie polskiej nietypowej "młodzieży starszej". Typowi siedzą przed telewizorem w fotelu, zagryzają ciacha i piją kawę lub piwo. Wycieczka na przełęcz Karb. Podchodzimy na fokach na Kasprowy. Tam mamy pojeździć, a na końcu wejść na Karb. Tu jest błąd w założeniu. Mariusz Zaruski, jeden z pionierów turystyki narciarskiej - późniejszy generał - mówił, że w góry należy wychodzić o gwiazdach, a iść spać razem z kurami. Mnie odgięły się tylne zaczepy fok. Odmeldowuję się u Alka. Nie chce mnie samego puścić w myśl zasady, że w górach nie rozbija się grupy. I słusznie. Na powrót ze mną decyduje się młody chłopak, początkujący dziennikarz. Zjeżdżamy do Kuźnic. Chłopak wraca do domu, a ja kolejką doganiam całą naszą grupę na Kasprowym. Jeździmy do upadłego. O oznaczonej porze zbiórka na dolnej stacji na Gąsienicowej. Podchodzimy. Mnie bez fok jest ciężko. Proszę o przekazanie Alkowi, że wracam. Obsługa ponagla, aby wracać, bo zaraz zatrzymują wyciąg. Mówię, że do zatrzymania jest jeszcze godzina, a na Karbie jest osiem osób. Stają z powodu wiatru. Faktycznie dujawica się nasila. Wyjeżdżam przedostatnim krzesełkiem. Widzę, że zjeżdżają z Karbu. Potem zjazd przez Goryczkową na Kalatówki. Po dłuższym czasie wracają z Karbu w dwóch grupach. Potem Alek opowiada, że jak zjechali do stojącego wyciągu, to zarządził zjazd do Kuźnic przez Gąsienicową i Karczmisko. Na to Antek powiedział, że trzeba podejść na Kasprowy, to będzie bliżej. A jest to 400 metrów wyżej. Alkowi wtenczas "szczęka opadła". No i rozdzielili się. Znowu dwa poważne błędy. Pierwsze: nie zmienia się decyzji prowadzącego bez uzgodnienia z nim. Drugie: nie rozdziela się grupy w górach. W razie wypadku nie wiadomo, gdzie kogo szukać. A przecież zgrupowanie PRZODOWNIKÓW ma na celu również szkolenie. * * * Brakło mi forsy. Bankomat jest dopiero w Zakopanem. W Kuźnicach był, ale się zbył. Powinien być w schronisku. Schodzę piechotą. Od Murowanicy w prawo - odwiedzić stare kąty. Spotkanego górala pytam o Józka Uznańskiego. Tego, co to uciekł gestapowcom, skacząc w zimie z kolejki do Żlebu pod Palcem. Słyszę: - Skończył osiemdziesiąt roków. A jesce loto na biegówkach. Od młodego człowieka dowiaduję się, że babcia Maraskowa, matka Adama, tego z TOPR-u, nie żyje od ponad roku. On jest mężem Kasi - jej wnuczki. Mają córeczkę - to już prawnuczka. Pamiętam Kasię jako małe dziecko, z czasów kiedy wielokrotnie u nich mieszkałem. To był dobry punkt wypadowy. Schodzę przez Antałówkę. Dookoła pełno nowych wyciągów. Przechodzę obok PANORAMY. Tam pracowała Irenka - przewodnik tatrzański. Raz spotkałem ją na Kościuszki. - Cześć, co z Tobą? - Idę kupić rentę. - ??? - Z Panoramy pozwalniali załogę. Muszę z czegoś żyć. Kupiła - takie to były czasy. W śródmieściu HAMERYKA. Jest wszystko. Tylko CENY. Bankomat "chwilowo nieczynny - przepraszamy". Szukam innego. Jest. Nareszcie mam forsę. W ALPINSPORT pracuje Kasia. Wnuczka babci, której już nie ma. Rozmawiamy. W sklepie jest wszystko. Lekkie rakiety śnieżne z plastiku, wiązania turystyczne - najnowsze modele - lekkie tytanowe i węglowe, foki z metra - wąskie, szersze i szerokie, pod narty taliowane, różne rodzaje nart, plecaki, buty, ubrania, okulary, hełmy itd. Wszystko najlepszych firm. Problemem jest tylko FORSA. Trzeba coś zjeść. Idę do ŚWARNEJ. Myślałem, że to emanacja świetlicy ZWIĄZKU PODHALAN, a to normalna knajpa. Związek ten jest jedyną polską organizacją mającą oddziały w Polsce i za Wielką Wodą w Chicago. W ich ŚWARNEJ - świetlicy - raz w tygodniu są POSIADY GÓRALSKIE. Wstęp wolny. Zawsze są ciekawe prelekcje na różnorakie tematy. W knajpie zamówiłem KWAŚNICĘ, bo lubię - nie była kwaśna - i pieczeń zbójnicką - była bardzo twarda i przesolona. Sytuację uratowała butelka piwa tyskiego, które było dobre. Potem okazało się, że nie mam wiatrówki, śliski ortalion zsunął się pod ławę. Odebrałem dwa dni później, życząc oddawczyni po góralsku: "w każdym kątku po dzieciątku, a na piecu troje". Takich życzeń nie chciała. Są jeszcze uczciwi ludzie. Po południu przyszły dwa "pingwiny". Jeden - przyzwoitka? - został w barze. Drugi pożyczył narty i poszedł na wyciąg. Ja tam jeździłem. Mówię: - Na bal się idzie w szpilkach i długiej sukni, na pływalnię w kostiumie kąpielowym, habit i kornet to nie strój na narty. - Ale to hamuje pęd przy zjeździe. Może i prawda. Wywinęła kozła. Powrót. Znowu Szwagropol. Pryzma śniegu nadal utrudnia dojście do bagażnika. Chcę siąść na pierwszym siedzeniu po prawej stronie. Lubię obserwować drogę. Sam prowadzę. Pod oknem siedzi młoda dziewczyna i mówi z obcym akcentem: - Tu jest moja walizka, nie będzie miejsca na nogi. Odpowiadam: - To ja zaniosę ją do bagażnika. Jest jeszcze miejsce. Na to ona: - Proszę usiąść z tyłu. - Ale ja chcę TU siedzieć. Poza tym miejsce walizki jest na dole. Po to jest bagażnik. Na to ona zdenerwowana zabiera walizkę i przesiada się z nią do tyłu. Jej sprawa. Kierowca wszystko słyszy, ale nie reaguje. "A to Polska właśnie". |
Zdzisław Bulicz | 02.2005 |